madame Charbonne. Proszę ją uprzedzić, że pierwsze stroje mają być gotowe na czwartek.

bez ruchu. W końcu wypuścił ją z objęć. - Jesteś niezwykłą kobietą, Alexandro Beatrice Gallant - powiedział zduszonym głosem, odwrócił się i wyszedł z pokoju. Opadła na fotel, całkiem pozbawiona sił. Wiedziała, co miał na myśli. Niewątpliwie każda kobieta, którą całował w taki sposób, zostawała jego kochanką bez wahania czy protestu. Ją też kusiło, żeby mu pozwolić na więcej. Bardziej niż czegokolwiek pragnęła poczuć jego silne, ciepłe ręce na swojej nagiej skórze. Odetchnęła głęboko, z trudem dźwignęła się z fotela i powlokła do swojej sypialni. Potrzebowała odosobnienia i spokoju, żeby poukładać sobie wszystko w głowie. Zaczęła chodzić w tę i z powrotem przed kominkiem. W końcu doszła do wniosku, że wie o Lucienie Balfourze trzy rzeczy. Po pierwsze, jest dżentelmenem, bo zatrzymał się, kiedy go poprosiła, choć sama nie była pewna, czy rzeczywiście tego chce. Po drugie, wcale się z nią nie drażnił, gdy wyznał, że jej pragnie. Po trzecie, wkrótce pozna sekret jego prawdziwej osobowości. Lucien siedział z brodą opartą na dłoni i wyglądał przez okno gabinetu. Pan Mullins czytał na głos listę miesięcznych wydatków, czekając na jego aprobatę. Zwykle, głównie z przekory, hrabia przerywał mu wielokrotnie, żądając szczegółowych wyjaśnień. Dzisiaj doradca równie dobrze mógłby mówić po mandaryńsku. Kilcairn sprawiał wrażenie nieobecnego duchem. Łagodnieje, robi się miękki, to jedyne wyjaśnienie. W wieku trzydziestu dwóch lat jest bezwolnym głupcem o rozumie i sile komara. Dawny Lucien Balfour, ten zdrowy na umyśle, http://www.rejack.pl Klara postawiła torbę na ganku i podeszła bliżej. - Hej - zwróciła się do małej, pociągając lekko za sukieneczkę, która była w równie opłakanym stanie jak koszula i spodnie ojca. Dziecko spojrzało na nią ogromnymi niebieskimi oczami. - Witaj, maleńka - ciągnęła, nie spuszczając z niej wzroku. - Ma pan zamiar mnie przedstawić swojej córce, panie Ashland? - spytała. Dziewczynka ciągle popłakiwała, ale też z zainteresowaniem spoglądała na nieznaną osobę. - Owszem, jeśli dowiem się, jak się nazywasz. - Klara Stuart - rzekła i uśmiechnąwszy się wyciągnęła rękę. Bryce uścisnął ją i od razu poczuł przyspieszone bicie serca. Pomyślał, że nic się nie zmieniło. Wystarczyło jedno dotkniecie, a w jego ciało wstępowało nowe życie i serce zaczynało bić jak oszalałe. Spotkanie z tą kobietą pozostawiło po sobie znacznie więcej niż tylko przelotne wrażenie. Wydało mu się, iż to, co zaszło w Hongkongu, wydarzyło się bardzo niedawno, a nie kilka lat temu. Wyobraźnia Klary pracowała równie intensywnie, odkąd tylko poczuła ciepły dotyk dłoni Bryce'a. Pamiętała przecież jego palce wędrujące po całym ciele. Z trudem powstrzymała się przed głośnym jękiem. A więc pojawił się mężczyzna z marzeń, jej tajny agent. To był szok. Sytuacja mogła okazać się niebezpieczna. Czy zniesie spokojnie jego obecność, skoro kojarzył się jej wyłącznie z gorącą namiętnością kilku wspólnie spędzonych godzin, jakich nie zaznała z nikim więcej? Bryce trzymał jej dłoń, a ona zastanawiała się, czy przyciągnie ją do siebie jak kiedyś i zamknie w uścisku jak pięć lat temu w windzie. On jednak uśmiechnął się domyślnie i puścił jej rękę. - To moja córka, Karolina - powiedział.

Rzuciła pracę i bez zastanowienia pobiegła do łazienki koło pracowni plastycznej. Gloria lubiła zaszywać się podczas przerwy w tym pustym zwykle pomieszczeniu. Liz znalazła ją w ostatniej kabinie, spokojnie palącą papierosa, stanęła zadyszana przed przyjaciółką i oznajmiła: - Gloria! Wychodź stąd i natychmiast wracaj na lekcję! Gloria uśmiechnęła się, ale nawet nie drgnęła. - Co się dzieje? - Podsłuchałam rozmowę Bebe i Missy. - Przejęta Liz z trudem łapała oddech. - Są teraz u siostry Marguerity. Poszły poskarżyć, że zwiałaś z wuefu. Sprawdź - Robert oczywiście nie przyszedł. Jest bardzo rozsądny. Odezwał się ostrzej, niż zamierzał, ale bezmyślne zadowolenie ciotki działało mu na nerwy. Na litość boską, jeszcze dwie minuty, a ta kobieta zepsułaby wieczór wszystkim gościom Howardów. Dostrzegłszy surowe spojrzenie panny Gallant, uśmiechnął się do niej nieznacznie. Przynajmniej jego uwaga zamknęła usta krewniaczce. Miał już dość bajdurzenia jak na jeden dzień. Zanim wysiadł z powozu i wszedł do domu, kobiety udały się już do swoich pokojów. - Wimbole, koniak - polecił, kierując się do gabinetu. Z westchnieniem rozpiął kołnierzyk koszuli i zagłębił się w fotelu stojącym przy kominku. Chwilę później zjawił się kamerdyner z tacą. Lucien wziął do ręki kieliszek wypełniony bursztynowym płynem i pociągnął łyk. Zapiekło go w przełyku. - Znajdź pana Mullinsa. - Tak, milordzie.