Na jej widok uśmiechnął się przyjaźnie.

Uzgodniono z lady Heleną, że Clemency będzie spędzać niedzielne popołudnia z panią Stoneham. Po pełnych emocji chwilach w Candover Court widok kuzynki Anne w kościele był dla niej najmilszą nagrodą. Dziewczynie wydawało się, że spędziła w posiadłości markiza co najmniej kilka tygodni, i miała wrażenie, że wydarzenia ostatniego dnia wymagają dłuższych przemyśleń. Potrzebowała ciszy i spokoju, toteż z przyjemnością przysiadła się w ławce do kuzynki Anne i poczuła, że świat wokół niej znowu zwalnia swoje szalone tempo. Oczywiście, nie było to w smak Markowi Baverstockowi. Wdowa po szanowanym pastorze, na dodatek tak blisko wrót Candover Court - to ostatnia rzecz, jakiej pragnął. Niewyob¬rażalne wydawało się przekupienie takiej kobiety. Już ją widział, wrzeszczącą wniebogłosy na wieść o kompromitacji drogiej kuzynki. Wiedział, że jeśli nie będzie postępował ostrożnie, może wpaść w poważne tarapaty. Zachowanie pana Baverstocka nie było główną przyczyną niepokoju Clemency. Gdy znalazła się w maleńkim salonie kuzynki Anne, zaczęła niepewnie opowiadać o swoich problemach. - Nie rozumiem. Co to znaczy, że uciekłaś nie przed tym mężczyzną? - zażądała wyjaśnień mocno zdetonowana pani Stoneham. - Ja... nie jestem pewna. Tego właśnie chcę się dowie¬dzieć. Eleanor i Mary Ramsgate znalazły w swojej książce notatkę opatrzoną nazwiskiem Alexander d’Evnecourt Ludovic Theobald. Lady Arabella zwracała się do niego Zander, pomyślałam więc, że... - Może Lysander to przezwisko? - odezwała się pani Stoneham bez przekonania. - W końcu to wyjątkowo rzadkie imię. - Nie masz u siebie wykazu parów, kuzynko Anne? - Niestety, nie. A zresztą, po co mi taka książka? - Kobieta pokręciła głową. - Moja droga, po obiedzie przejdziemy się do kościoła; chrzcielnica normańska i tutejsze nagrobki wydają mi się godne obejrzenia. Pochowani są tam Candoverowie; pamiętasz grobowiec Elżbiety, z kamiennymi figurami lorda i lady, leżącymi po obu stronach? - Tak, a u ich stóp klęczą dzieci. W kościółku spotkały pastora Lamba. - Moja młoda kuzynka interesuje się kaplicą Candoverów - wyjaśniła pani Stoneham. - Oczywiście. To będzie smutny dzień, kiedy odejdzie ostatni z tej rodziny, pani Stoneham. Muszę stwierdzić, że nie uczęszczali zbyt często do kościoła. - Obecny markiz jest czwarty czy piąty? - zapytała pani Stoneham. - To piąty markiz. Jak pani zapewne wiadomo, jego brat dzierżył tytuł zaledwie przez kilka miesięcy. Clemency spojrzała znacząco na kuzynkę Anne. - Mój Boże, czy to był jakiś wypadek? Dopiero co przyjechałam i nie znam tej historii. - Niestety, zginął w awanturze pijackiej - odparł pan Lamb opierając się o pulpit. - Lord Alexander był wyjątkowo leniwym i zatwardziałym w grzechu młodym człowiekiem. Rzadko przychodził do kościoła i dopóki żył, żadna szanująca się rodzina nie posyłała nikogo do pracy na dworze. - Jakie... to dziwne, że obecny markiz nosi tak niezwykle imię - zauważyła Clemency. - W odróżnieniu od brata. - Wyjątkowo niechrześcijańskie imię - dodał pastor. - Dziwię się, że mój poprzednik zgodził się tak go ochrzcić. http://www.rehabilitacjadzieci.net.pl - Willow jest na górze - pani Caird poinformowała dzieci, gdy tylko zasiadły przy stole nad talerzem pełnym czekoladowych ciasteczek. - Powiedziałam jej, żeby się na chwilę położyła. Nie wyglądała najlepiej. Pewnie nie jest przyzwyczajona do późnego chodzenia spać. - Nalała Scottowi gorącej kawy. - Zmęczyła się biedaczka. Scott cieszył się, że Willow nie ma w pobliżu. Bał się ponownego spotkania z nią. Sporo się nad tym zastanawiał i wciąż nie wiedział, jak należało w tej sytuacji postąpić. Czy kochając ją tak bardzo, mógł dalej mieszkać z nią pod jednym dachem? To niemożliwe! Gdyby tylko wiedział, co to za tajemnica, której nie chciała mu wyjawić... - Pani Caird - zwrócił się do gospodyni. - Pójdę na chwilę

- To proste. - Uniósł dłonie. - Ponieważ St. Charles to prawdziwa perła. Doskonale pasuje do innych moich hoteli. Poza tym wierzę, że ta dzielnica Nowego Orleanu będzie się zmieniać, odżyje. Myślę też, że międzynarodowa klientela będzie wolała piękny stary hotel niż standardowy Holiday Inn czy Sheratona. - Splótł razem palce obu dłoni. - Moim zdaniem St. Charles potrzebuje tylko umiejętnej reklamy, i w Stanach, i za granicą. Mam dobre kontakty z europejskimi biurami podróży. Nie minie pół roku, a będziemy mieli dziewięćdziesięcioprocentową frekwencję. Gloria z trudem ukrywała podniecenie. Odkąd umarł jej ojciec, St. Charles nie miał takich obrotów, chyba że w okresie karnawału. - To bardzo śmiałe założenia, Jonathanie. Spojrzał na nią z pewną miną. - Nie takie rzeczy mam już za sobą. Nie przechwalał się. Zanim zdecydowała się na rozmowę, zebrała dokładne informacje. Jonathan Michaels cieszył się kryształową opinią w branży. Rzetelny, z mocnym kapitałem, miał za sobą wiele sukcesów, uważany był i za uczciwego, i zdecydowanego. Rok wcześniej magazyn „Hotel” uznał go Hotelarzem Roku. Wstał i podszedł do panoramicznego okna, od którego przed chwilą odeszła Gloria. Spojrzał w dół. Sprawdź Tymczasem Lysander opuścił wraz z Orianą siedzące w ogrodzie panie i poprowadził towarzyszkę w kierunku sztucznych greckich ruin, wzniesionych przez jego pradziadka po powrocie z wielkiego świata. Budowla rozciągała się na niewielkim wzniesieniu na tyłach domu. Zgodnie z rodzinną legendą, pierwszy markiz, który uchodził za wielbiciela klasycyzmu, przychodził tu, by układać ody w stylu Horace¬go. Lysander nie miał talentu do poezji, ale doszedł do wniosku, że niewinny flirt w romantycznym otoczeniu będzie niezłym sposobem na spędzenie niedzielnego popołudnia. Oriana włożyła delikatne pantofelki i Lysander musiał jej często podawać rękę, gdy przechodzili po nierównym, kamienistym terenie. - Jestem taka niemądra, zupełnie o tym nie pomyślałam - tłumaczyła się, spoglądając na niego spod długich rzęs. - To dla mnie czysta przyjemność - odparł szybko. Zadowoleni, dotarli wreszcie do budowli i odwrócili się, by spojrzeć za siebie. Oriana widziała stąd jak na dłoni długi, niski i rozłożysty budynek. Rozpaczliwy widok wprawił ją w przerażenie. W oczy rzucały się uszkodzone rynny i kruszące się ściany. Dostrzegła nawet, że w stajni brakuje kawałka dachu, a z jednego z kominów wyrasta drzewko. Poza tym dom jest zdecydowanie niewygodny i nie miała wątpliwości, że w zimie panuje tu chłód, wilgoć i szaleją przeciągi. Jeśli zależałoby to od niej, nie wahałaby się ani chwili - jak najszybciej sprzedałaby korzystnie posiadłość i w zamian za to kupiła ładny kawałek ziemi z nowoczesnym domem. - Urocze miejsce - powiedziała. - Wilgotne i w stanie rozkładu - uzupełnił sarkastycznie markiz, choć jego wzrok spoczął ze wzruszeniem na kamien¬nym dachu i elżbietańskich, poskręcanych niczym cukierki kominach. - Ale jakie malownicze - odparła z uśmiechem. Tak naprawdę była zrozpaczona. Mark wspominał, iż sprawy Lysandra nie stoją najlepiej, ale nie spodziewała się, że jest aż tak źle. Dotąd sądziła, że arystokraci nie tracą tak łatwo swoich fortun; Wprawdzie chwilowo mogą zubożeć i znaleźć się w opałach, ale zazwyczaj wychodzą z tego obronną ręką. Jej dłoń, tak skwapliwie spoczywająca do tej pory na jego dłoni, opadła. - Chodź, wrócimy inną drogą - westchnął markiz i od¬wrócił się od domu. - Przejdziemy się koło dawnych stawów klasztornych. - Podał jej rękę, by mogła zejść po schodach. - Ciekawe, dokąd poszedł Mark? - Zdaje się, że zmierzał w kierunku Abbots Candover - odparła Oriana z niewinną minką. Markiz zmarszczył nagle brwi, po czym wzruszył ra¬mionami. - Niezbyt ciekawa przechadzka - podsumował. - Znam brata i śmiem twierdzić, że z pewnością znajdzie coś interesującego - rzekła Oriana.