sferze, do której nie ma wstępu nikt inny Sama ze swoim dzieckiem.

nie mogę. Muszę się przekonać, ile on wie o moim dziecku. A potem... nie obchodzi mnie jego los. Odczekał tę swoją tradycyjną długą chwilę. - Nerkę? - zapytał wreszcie. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma, kompletnie, zbita z tropu. Z jej całej tyrady Diaz wyłuskał jedyny detal niepasujący do reszty Od chwili przebudzenia w klinice, od tamtego strasznego dnia jej całe życie skupiło się na jednym celu: odnalezieniu Justina. Nie pozwalała sobie na rozpraszanie się: zacisnęła zęby i ekspresowo przebrnęła przez rehabilitację. Odstawiła całe życie prywatne na bok, bo nikt nie liczył się dla niej tak bardzo jak syn. Nie roztkliwiała się nad sobą, nad własnym pokiereszowanym ciałem. Aż do tej chwili nie an43 143 zdawała sobie sprawy, jak bardzo wściekła była na bandytę również za to, co zrobił jej: za ból, cierpienie i traumę. Patrzyła tępo przed siebie. - Mówiłam ci, że pchnięto mnie nożem. Straciłam nerkę. - Całe szczęście, że miałaś drugą. http://www.poradnikmedyczny.com.pl Wcisnął przycisk telefonu i warknął, żeby przyszedł Gonzales. Po kilku minutach mężczyzna stanął w drzwiach. - Coś się wyjaśniło z Cassidy Buchanan? T. John potrząsnął przecząco głową. - Jeszcze nie, ale chcę ją mieć na oku. W ciemnych oczach Gonzalesa pojawił się błysk. - Masz coś? - Nie za wiele. Chase McKenzie mówi. Przynajmniej ona tak twierdzi. Ale tylko z nią rozmawia. Gonzales parsknął z niesmakiem. - Tak, to chyba bzdura. Ale sprawdzimy. Chciałbym porozmawiać z Williem Venturą. Może się zjawić z całą armią prawników, którzy będą próbowali zbić mnie z tropu, ale i tak chcę z nim porozmawiać. Gonzales się wzdrygnął. - Przyprowadzę go. - A potem... To niepewny trop, ale sprawdź w urzędzie meldunkowym Alaski, czy mają kogoś o nazwisku Brig McKenzie albo jakiegokolwiek białego mężczyznę około trzydziestki o nazwisku McKenzie. Sprawdź raporty z wypadków i numery rejestracyjne samochodów we wszystkich wypożyczalniach. - To może być długa lista. McKenzie to popularne nazwisko. - Wiem, wiem, ale zrób, co każę. - Myślisz, że nieznajomy to McKenzie? - Gonzales najwyraźniej w to nie wierzył. - Nie. - Wilson pstryknął palcami. - Powiedziałem, że to nic pewnego. Szansa jedna na milion. O Boże, to pewnie szukanie gruszek na wierzbie, ale sprawdź, żebyśmy mieli pewność. Sunny na nią czekała. Ubrana była w długą, czarną suknię. Przyprószone siwizną włosy miała spięte w ciasny kok przy karku. Siedziała na brzegu łóżka, trzymając torebkę na kolanach. - Cassidy - powiedziała ciepło, wyciągając rękę. Jej skóra była ciemna i gładka, bez jednej zmarszczki. Na prawym oku pojawiła się zaćma, ale Sunny nie zgadzała się na operację. Nie ufała lekarzom ze skalpelami i laserami. - Pomyślałam, że pewnie chcesz odwiedzić Chase’a. - Cassidy podeszła do niej i ujęła jej dłoń. - Nie mogłam się doczekać. - Wstała z trudem. Sunny miała gładką skórę i nie wyglądała na swoje lata, ale cierpiała na postępujący artretyzm. Przed laty zwierzyła się z tego Cassidy, bo nie mogła iść do lasu po zioła. Kupiła je w miejscowym sklepie ze zdrową żywnością, ale lekarz pozwolił jej zażywać tylko lekarstwa, które jej przepisał: tabletki z apteki, syntetyczne środki, wyprodukowane przez wielkie koncerny farmaceutyczne. Sunny nie wierzyła w medykamenty wymyślone przez człowieka i często nie zgadzała się na leczenie. Jej stare palce zacisnęły się na ręce Cassidy. - Coś jest nie tak. - Tak, był pożar i... - Nie, chodzi o coś innego - nie dawała za wygraną. Cassidy ścisnęło w żołądku. Uwolniła dłoń z uścisku Sunny. Nie chciała wierzyć w wizje teściowej, mimo że wyszła za mąż za mężczyznę, którego przepowiedziała jej Sunny. Choć wcale o tym nie myślała. - Weź laskę. - Podała starszej kobiecie laskę z ciemnego drewna, z rączką w kształcie głowy kaczki. - Możesz nie poznać Chase’a - ostrzegła ją Cassidy, gdy szły korytarzem, pomiędzy ścianami migdałowego koloru, na których wisiały pastelowe akwarele. - Znam moich synów. - Ale jego twarz... - Będę mogła go dotknąć, prawda? - Sunny czekała, aż uśmiechnięta blondynka z recepcji naciśnie guzik pod biurkiem i otworzą się automatyczne drzwi. Zamek ustąpił. Cassidy pchnęła szklane drzwi. - Jest cały w bandażach i może nie chcieć, żebyś go... - Jest moim synem. Mogę go dotknąć - powiedziała z uporem. - Chase to dobry chłopak - oznajmiła szybko, jakby chciała przekonać samą siebie. Cassidy zastanawiała się, jak często Sunny bije się z myślami, czy naprawdę syn, który zamknął ją w szpitalu psychiatrycznym, jest dobry. Zeszły wolno po schodach na parking, gdzie stał samochód Cassidy. Synowa otworzyła Sunny drzwi. Kilka minut później wyjeżdżały przez bramę. Sunny pomachała strażnikowi. - O co chcesz mnie zapytać? Wyczuła, że Cassidy ma wiele pytań, które nie dają jej spokoju. Wystarczył jeden krótki dotyk. - O... o nic. To nie było odpowiednie miejsce ani czas na wypytywanie ją o dawnych kochanków. O Reksa Buchanana. - Nie kłam. - Sunny uśmiechnęła się smutno i odgarnęła z twarzy kosmyk włosów. - Chcesz zapytać o twojego ojca. To było nieprawdopodobne - zupełnie jakby czytała w jej myślach. 110 - Dowiedziałaś się, że byliśmy kochankami. Powietrze w jeepie nagle zrobiło się ciężkie. - Tak. - Cassidy jakby nigdy nic włączyła się w sznur samochodów. - On ci powiedział? Na miłość boską, skąd ona to wie? Dłonie Cassidy nagle przykleiły się do kierownicy. Odkaszlnęła. - On... chyba nie chciał. - Najwyższy czas. Serce Cassidy łomotało jak oszalałe. Tak mocno, że ledwie mogła oddychać. - Powinnam była o tym wiedzieć, zanim wyszłam za Chase’a. Powinnam była wiedzieć, że miałaś romans z moim ojcem. - Chase wiedział. Cassidy omal nie straciła panowania nad kierownicą. Zaklęła pod nosem. - Wiedział? - Domyślał się. Nigdy się do tego nie przyznałam. - Na miłość boską, on o tym wiedział? - W głowie jej huczało. Dlaczego jej nie powiedział? Dlaczego? - Chyba raz widział u mnie twojego ojca. Chase był wtedy dzieckiem. Potem już bardziej uważaliśmy. W umyśle Cassidy kłębiły się pytania, których nie miała śmiałości zadać, i podejrzenia, których nigdy nie wypowie głośno. - Nie rozumiem... - Lucretia była oziębła. - Ale przecież mogłaś zajść w... to znaczy... - Zaszłam. Cassidy zamarła. Prowadziła bezmyślnie, automatycznie zwalniając na zakrętach, z przyzwyczajenia omijając nadjeżdżające z przeciwka samochody. Jej umysł był wyłączony, a działanie odruchowe. - Synem twojego ojca był Buddy. - Buddy? - powtórzyła zdziwiona. - A nie Brig? Sunny westchnęła łagodnie. - Brig był synem Franka. - Skąd wiesz? Sunny spojrzała na Cassidy z wyższością kobiety, która poczęła i urodziła dzieci. - Wiem. - O Boże. - Cassidy starała się oddychać głęboko i myśleć logicznie. I co z tego, że Sunny i Rex byli kochankami? To nic nie zmienia. Na szczęście nie była żoną przyrodniego brata. Nie popełniła kazirodztwa. Jej żołądek, tak znękany przez ostatnie dni, ścisnął się i odbiło jej się sokami żołądkowymi. - Nigdy nie dopuściłabym do tego, żeby Chase się z tobą ożenił, gdyby był twoim bratem. - O Boże, o Boże, o Boże - powtarzała Cassidy. Wjeżdżały do Prosperity. Cassidy opuściła szybę w nadziei, że do środka wpadnie trochę świeżego powietrza, które trochę rozjaśni jej w głowie. - Co się stało z Buddym? - Cassidy nie była pewna, czy chce znać odpowiedź. Mógł nie żyć, mógł być w zakładzie dla upośledzonych, mógł wegetować jak roślina, która nikogo nie rozpoznaje, nawet własnej matki. - Buddy jest bezpieczny. - Sunny dotknęła ramienia Cassidy delikatnymi palcami. - Mieszka ze swoim ojcem. - Co? Sunny zachichotała, jakby zadowolona, że jej synowa o niczym nie wiedziała. - Dorastałaś z Buddym. - Ale... - Wtedy do niej dotarło. Nagle ją olśniło. - Willie - wyszeptała. Jej wnętrzności ścisnęły się boleśnie. Dlaczego nie domyśliła się wcześniej? Dlaczego nikt w mieście się nie połapał? - Tak. - Sunny poczuła ulgę. Jej głos lekko zadrżał. - W końcu, po tych wszystkich latach, mogę do niego pojechać. - Ale dlaczego to ukrywałaś? Sunny wyjrzała przez okno. - Tak chciał twój ojciec. Po wypadku, kiedy Buddy o mało nie utonął w strumyku, okazało się, że nie będzie... normalny. Zbyt duże uszkodzenia mózgu na skutek niedotlenienia. Rex zaproponował, że się nim zaopiekuje, że da mu wszystko, co najlepsze. Mógł zapłacić rachunki, a mnie i Franka nie było na to stać... To wtedy Frank odszedł. Nie z powodu Briga, ale przez Buddy’ego. Wydawało się, że przeszłość jest dla niej jasna i oczywista. - Jak się dowiedziałaś, że Willie to Buddy? - Rex mi powiedział wiele lat później, kiedy Buddy był prawie dorosły. Rex dał mu na imię Willie. Oddał go do prywatnego zakładu i opłacił lekarza, który miał się nim zajmować. Szpital zamknięto, bo budynek został sprzedany grupie inwestorów, którzy zamierzali go zburzyć i wybudować pasaż handlowy czy coś takiego... - 111 Machnęła ręką, jakby to nie miało znaczenia. - Wtedy Rex postanowił, że Willie będzie mieszkał z wami. Był wtedy chłopcem, miał ze dwanaście lat. Ty byłaś małą dziewczynką. Na początku mieszkał z rodziną waszego parobka, Maca jakiegoś tam. Potem Rex dał mu pokój nad stajniami. I chyba tam już został. Cassidy nie mogła sobie przypomnieć, kiedy Willie pojawił się w domu rodziców. Odkąd pamięta, mieszkał z nimi, kręcił się przy stajniach, stodołach i przy basenie. - Czy moja matka o tym wie? Sunny zaprzeczyła ruchem głowy. - Nikt nie wie. Tylko Rex i ja. Nie wie nawet Buddy. Tego już było za wiele dla Cassidy. - Lepiej nie mów nic Chase’owi. Dopóki mu się nie poprawi. Sunny rzuciła jej pogardliwe spojrzenie. - Nigdy nie skrzywdziłabym żadnego z moich synów - powiedziała tak, jakby Cassidy jej nie rozumiała. - Nigdy. - To dobrze. Cassidy skręciła i wjechała na trzypasmową ulicę wiodącą do kliniki Northwest. Zastanawiała się, czy to już cała historia Buddy’ego McKenziego i Williego Ventury, czy jeszcze zostało coś w zanadrzu. Umysł Sunny sprawiał wrażenie trzeźwego, chociaż nie było tajemnicą, że często błądzi myślami i że czasami miesza fakty z fikcję. Ile to razy Chase niepokoił się o zdrowie matki? Zanim oddał Sunny do zakładu, nieustannie martwił się o jej bezpieczeństwo. Cassidy wysadziła teściową przy drzwiach wejściowych, zaparkowała samochód i dołączyła do niej przy recepcji. Wsiadły do windy i wjechały na drugie piętro. Cassidy zatrzymała się przed drzwiami sali, na której leżał mąż. Wiedziała, że będzie wściekły, że mu się sprzeciwiła i przywiozła jego matkę. - Chase? - Weszła cicho do pokoju, gdzie nieruchomo leżał mąż. Sunny była spięta. Zobaczyła syna i pewnym krokiem weszła do środka. - Słyszysz mnie? - spytała Sunny. Zdrowe oko, które było zamknięte, natychmiast się otworzyło. - Tak myślałam. Zmrużone oko spojrzało na Sunny, a potem oskarżycielsko na Cassidy. - Chciała cię zobaczyć - wyjaśniła Cassidy. - Dobrze się z tobą obchodzą? - Sunny podeszła do niego i chociaż Chase próbował się uchylić, dotknęła jego spuchniętych palców swoimi delikatnymi, badającymi rękami. Zamrugała, zamknęła oczy i wyszeptała coś w języku cherokee. Cassidy nie zrozumiała ani słowa, ale Chase chyba wiedział, o co chodzi. Spojrzał na matkę i złość zniknęła z jego twarzy. - Wyzdrowiejesz - powiedziała. - Trochę to potrwa, ale wrócisz do zdrowia. - Oczy starszej kobiety zaszły łzami. Puściła jego dłoń. - Martwiłam się o ciebie. Chase odwrócił wzrok i wpatrywał się w białą ścianę. Mięśnie jego twarzy były napięte, choć przez opuchliznę i poparzenia trudno było to dostrzec. Cassidy otworzyła drzwi. - Będę na dole w poczekalni. - Wiedziała, że nie powinna przeszkadzać matce i synowi. Nigdy tego nie robiła. Chase na to nie pozwalał. - Ja się zajmuję moją matką, ty się zajmuj swoją - powtarzał zawsze, gdy były jakieś problemy z Sunny. Wyglądało na to, iż uważa, że jest to jego obowiązek. Zawsze pojmował to w ten sposób, nawet zanim odszedł Brig. Cassidy przeszła przez pokój pielęgniarek i usiadła w małej poczekalni przy panoramicznym oknie. Był to dobry punkt obserwacyjny. Widziała też drzwi do sali Chase’a, więc mogła mieć Sunny na oku. Ona porozmawia z Chase’em później, bo musi mu powiedzieć, że T. John lada moment ustali tożsamość mężczyzny z intensywnej terapii. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, że na parking wjeżdża samochód z Biura Szeryfa. Zatrzymał się przy drzwiach wejściowych i zamrugał światłami. Zastępcy szeryfa: Wilson i Gonzales otworzyli drzwi, wysiedli z samochodu i zamknęli je kopniakiem. Szybko wbiegli po schodach. Cassidy była zdenerwowana. Usiłowała się uspokoić. Tłumaczyła sobie, że nic się nie stanie, nawet jeżeli przyjechali, żeby przesłuchać Chase’a. Chciała go ostrzec, że wiedzą, że może mówić, tylko się do nich nie odzywa. Wolała jednak nie rozmawiać z nim przy Sunny. Teraz nie miało to już znaczenia. Spodziewała się najgorszego. Winda zatrzymała się z cichym sykiem, ale wysiadła z niej tylko para staruszków. Siwowłosy dziadek prowadził zgarbioną kobietę, która powoli dreptała przez korytarz. Mijały minuty. Pięć, dziesięć... Może Wilson wstąpił na oddział intensywnej terapii? Może przyjechał do szpitala z innego powodu. Przecież zdarzają się inne wypadki, którymi trzeba się zająć... Jednak Cassidy nie mogła pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak. Spojrzała na drzwi do pokoju Chase’a. Cały czas były zamknięte. Wyjrzała przez okno na parking. Samochód szeryfa stał przed wejściem. Oblizała wargi i próbowała wytłumaczyć sobie, że jest przewrażliwiona i że nie ma żadnego powodu do zdenerwowania... Ale dziennikarska intuicja mówiła jej coś innego. Coś się stało. Coś poważnego. Mogłaby się założyć o wszystkie pieniądze, jakie ma, że chodzi o pożar. Winda zatrzymała się 112 ponownie. Tym razem wysiadł z niej lekarz z surowym wyrazem twarzy. Cassidy nie mogła znieść niepewności ani minuty dłużej. Podeszła do pokoju pielęgniarek. - Ja tylko na chwilę wrócę do samochodu - okłamała bez mrugnięcia okiem pulchną blondynkę przy biurku. - Mogłaby pani poprosić moją teściową, jest teraz w pokoju dwieście dwanaście u Chase’a McKenziego, żeby tu na mnie poczekała? Za momencik wracam. - Oczywiście. - Pielęgniarka nawet nie podniosła głowy. - Dziękuję. - Cassidy przeszła przez korytarz do windy. Po kilku sekundach znalazła się przed oddziałem intensywnej terapii. Zastanawiała się, jak może się dostać do środka bez obstawy. Gdy wyciągała rękę po telefon, który łączył bezpośrednio z pokojem pielęgniarek, nagle drzwi się otworzyły. Z oddziału wypadł Wilson, żując zawzięcie gumę. Był wściekły. Tuż za nim wybiegł Gonzales. Wilson schował okulary słoneczne do kieszeni koszuli i zmierzył Cassidy ciemnymi oczami z taką złością, że cofnęła się o krok i odwiesiła słuchawkę. - Proszę, proszę, kogo my tu mamy. - Wilson nie ukrywał sarkazmu. - Wygląda na to, że pojawia się pani wszędzie tam, gdzie są kłopoty. - Kłopoty? - powtórzyła, czując, że ziemia zaczyna jej drżeć pod nogami. T. John przeczesał ręką krótkie włosy i westchnął. - Ten człowiek tutaj - wskazał kciukiem na wahadłowe drzwi za nim - nie przeżył. Tajemniczy facet umarł dwadzieścia minut temu. 16 Nie! Nie! Nie! Cassidy nie mogła uwierzyć, że Brig umarł. Chociaż przez lata powtarzała sobie, że odszedł z tego świata, w głębi duszy wierzyła, że żyje i że któregoś dnia znowu go zobaczy. Kiedy dowiedziała się o nieznajomym z intensywnej terapii, który trzymał w rękach medalik świętego Krzysztofa, jej wyobraźnia zaczęła pracować i Cassidy nabrała przekonania, że to Brig. - O Boże - wyszeptała. Łzy napłynęły jej do oczu. - Hej, nic pani nie jest? - Głos zastępcy szeryfa dobiegał jakby z oddali i był przytłumiony. - Chyba mi tu pani nie zemdleje? - Nie. - Jej własny głos też brzmiał dziwnie. Otarła ręką czoło i oparła się o ścianę. Zrobiło jej się ciemno przed oczami. - Może zawołać pielęgniarkę? - Nic mi nie jest - sapnęła, nadal oszołomiona. Wilson przyjrzał się jej dokładnie. - Powie mi pani, co o nim wie? - O mężczyźnie z intensywnej terapii? - Pokiwała przecząco głową. - Nic nie wiem. - To dlaczego kiedy się pani dowiedziała, że nie żyje, wyglądała pani, jakby zobaczyła ducha? Co tu się dzieje? - Ja... Miałam nadzieję, że on przeżyje. Chciałam z nim porozmawiać i dowiedzieć się, co się stało. - W jej myślach cały czas przewijały się obrazy Briga. Minęło tyle lat, a ona pamiętała go tak wyraźnie, jakby była z nim wczoraj. - Chyba powinniśmy o tym powiedzieć pani mężowi. O, Boże! - On z nami nie rozmawia. Nie powiedział ani słowa, ale jestem przekonany, że wszystko słyszy. Może to rozwiąże mu język. - Teraz jest u niego matka... - Odruchowo chwyciła Wilsona za ramię. - Proszę mu nic nie mówić, dopóki nie porozmawiają panowie z lekarzem. Nie chcę, żeby Chase’owi się pogorszyło. - O niego się nie martwię. Martwię się o panią. - Zaraz mi przejdzie - skłamała. Zamrugała, żeby się nie rozpłakać. - Po prostu jestem wstrząśnięta. Panowie wybaczą. T. John przyglądał się, jak kobieta usiłuje się pozbierać. Zadziwiające, jak szybko potrafiła się zmienić. Przed chwilą miał wrażenie, że wpadnie w rozpacz, a tymczasem wyprostowała się, otarła łzy i uśmiechnęła się do niego smutno. Potem zniknęła w windzie. - Ona coś ukrywa - powiedział Wilson do Gonzalesa. - Sięgnął do kieszeni po pierwszą paczkę cameli, jaką kupił od miesięcy. - Ale co? - O ile nie myli mnie intuicja, ona wie, kim był nieznajomy. - A ty nie wiesz? - Nie mogę tego udowodnić. Dopóki nie dostaniemy wiadomości z Alaski. - T. John odwinął celofanowe opakowanie papierosów. Wyjął jednego, ale go nie zapalił. Trzymał go w ręce, wpatrując się w drzwi windy. Przechodziły obok niego pielęgniarki, lekarze i odwiedzający, ale on ich nie zauważał. Myślami był przy Cassidy Buchanan McKenzie i tajemnicach, których tak zazdrośnie strzegła. 113 Dowie się, co tu jest grane. To może potrwać i będzie trzeba trochę pogrzebać, ale się dowie. - Skontaktuj się z lekarzem Chase’a McKenziego - chyba się nazywa Rick albo Richard Okano - i dowiedz się, czy możemy porozmawiać z jego pacjentem. Podniósł papierosa pod nos i wciągnął zapach świeżego tytoniu, ale zobaczył, że jego rękom bacznie przygląda się pielęgniarka, która tylko czekała na to, żeby odważył się zapalić. Zobaczył na ścianie przy dyżurce pielęgniarek informację o zakazie palenia. Tak, tutaj nie wolno palić. Dobrze, że rzucił palenie. - Trzymajcie ciało w kostnicy, dopóki ktoś się po nie nie zgłosi. I sprawdź, dlaczego tak się grzebią na Alasce. - Załatwione - odpowiedział Gonzales. - I jeszcze zdjęcia. Chcę mieć wszystkie zdjęcia Briga McKenziego, jakie uda ci się zdobyć. - Zastanowił się przez chwilę. - Chcę też porozmawiać ze wszystkimi starymi mieszkańcami miasta. Muszę się dowiedzieć, jakie plotki krążyły siedemnaście lat temu. - Wpatrując się w drzwi windy, wyobraził sobie Cassidy jako niesforną nastolatkę, małolatę, nie dorównującą urodzie starszej siostrze. - Muszę się dowiedzieć, co działo się w rodzinie Buchananów i McKenziech. Dlaczego Lucretia Buchanan popełniła samobójstwo, dlaczego Frank McKenzie się ulotnił i co było między Brigiem McKenziem a Angie i Cassidy Buchanan. Wiem, że się pobił z Jedem Bakerem, który zginął w pożarze. Trzeba to wszystko sprawdzić. - Jeszcze coś? - spytał Gonzales. - Tak. Dowiedz się, gdzie przez cały ten czas był Chase McKenzie. Podobno był dobrym synkiem, takim, co to się troszczy o mamusię, chodzi do szkoły i haruje jak wół. Ale coś mi tu nie pasuje. - Myślisz, że kłamie? - On nic nie mówi, ale tak, myślę, że kłamie. Wszyscy kłamią jak z nut. Ale po nitce do kłębka. Musimy tylko pociągnąć za sznurek. Warto zacząć od Williego Ventury. On nie umie kłamać. Cassidy szła na nogach jak z waty. Nie było żadnego dowodu, że to Brig leżał na intensywnej terapii. Nie miała więc powodu, żeby wierzyć, że on nie żyje. Jednak piekło ją w żołądku, a w sercu czuła pustkę, gdy wracała do pokoju Chase’a. - Pani McKenzie... - Dyżurna pielęgniarka była najwyraźniej zmartwiona. - Pani McKenzie, próbowałam panią znaleźć. O Boże, co znowu? Cassidy stanęła. - Tak? Coś się stało? - Dostrzegła troskę w ciemnych oczach kobiety. - Mój mąż... - Wszystko w porządku. Nie chodzi o niego. Chodzi o pani teściową. - O Sunny? - Przeraziła się śmiertelnie. - Tak. - Pielęgniarka rozłożyła ręce. - Nie ma jej z panią? - Nie, została tutaj, pamięta pani? - O Boże. Musiała się wymknąć z sali, gdy roznosiłam lekarstwa pacjentom, a druga pielęgniarka zajmowała się kimś innym... - Chwileczkę. - Cassidy nagle rozjaśniło się w głowie. - Chce mi pani powiedzieć, że jej tu nie ma? Że nie ma jej w szpitalu? - Nie wiem, czy nie ma jej w szpitalu. - Pielęgniarka o ziemistej cerze usiłowała się bronić. - Ale w tym skrzydle, na tym piętrze jej nie ma. - Jest pani pewna? Usta kobiety ułożyły się w prostą linię. - Tak, pani McKenzie, ale na pewno musi być gdzieś w pobliżu. - Czy ktoś sprawdzał w łazienkach? - Nie, ale... Serce Cassidy waliło jak oszalałe. Sunny nie mogła uciec. Nie mogła odejść daleko. Przecież chodzi o lasce. - Ona musi gdzieś tu być. Sprawdzę w samochodzie i w poczekalniach. Nich ktoś się rozejrzy po szpitalu, bo może się zgubiła... - powiedziała Cassidy, biegnąc korytarzem do drzwi. Ani przez moment nie wierzyła, że Sunny poszła do jeepa, ale dla pewności poszła sprawdzić. Na dworze świeciło słońce. Gorące promienie padały na chodnik i rozmiękczały asfalt. Jeep stał tam, gdzie zaparkowała go Cassidy. Już miała wracać do szpitala, gdy dostrzegła kartkę, zatkniętą za wycieraczkę. Wyciągnęła ją i przeczytała napisane ołówkiem zdanie: Nie martw się. Duchy są ze mną w mojej wędrówce. Całuję. Sunny. Cassidy oparła się o błotnik i wpatrywała się w oślepiająco biały papier. Na odwrocie znajdowała się reklama sprzętu ogrodniczego. Była to ulotka, którą przed chwilą rozrzucono na parkingu. - Boże, pomóż jej. - Osłoniła ręką oczy i przemierzyła wzrokiem morze samochodów. Dokąd ona mogła pójść? I dlaczego? Co za diabeł ją gna? Chase miał rację - pogorszyło jej się. Myśli, że odbywa wędrówkę, jak jej przodkowie. Chase się wścieknie, kiedy się dowie. Nie chciał, żeby Sunny go odwiedziła. Skończyło się tak, że uciekła. Może zrobić krzywdę sobie albo innym. Cassidy kopnęła z wściekłości oponę. Powoli przeszła między rzędami 114

czy numer tajemniczego telefonu, który przyniósł jej wiadomość o Diazie, wciąż jest w pamięci komórki. Numery czasem po prostu znikały, a ona nie miała pojęcia dlaczego. Najprawdopodobniej an43 90 Sprawdź koronek, między którymi przeciągnięte były kolorowe tasiemki. Musiała ją założyć. Teraz, w tej paskudnej sukni, czuła się tak, jakby naśladowała którąś z idiotycznych lalek Barbie. To było kretyńskie. Udało jej się wymknąć spod oka rodziców. Wyszła na dwór. Rześkie wiejskie powietrze przesiąknięte było dymem z grilla. Na paleniskach, doglądanych przez wynajętych kucharzy, skwierczały żeberka i kurczaki, steki i kotlety wieprzowe. Na przenośnym barku przy schodach stały drinki. Przy stolikach pod parasolami siedziały kobiety. Paliły papierosy i plotkowały. Ich mężowie oblegali barek zastawiony drogimi alkoholami. Pod namiotem ozdobionym lampkami ustawiono stoły, na których znalazły się sałatki, desery i przystawki. Cassidy kątem oka obserwowała Bobby’ego i Jeda, którzy stali za namiotem. Co chwilę zerkali przez ramię, zanurzali ręce w kieszeniach i ukradkiem popijali z butelek. Mieli rozwiązane krawaty, oczy jak szparki i szukali zaczepki. - Dziś wieczorem. - Głos Jeda był ledwie słyszalny. - Poczekaj tylko, McKenzie. Dostaniesz za swoje. Serce Cassidy zamarło. - Nazbierało się temu bydlakowi - przytaknął mu Bobby i umilkł jakby się przestraszył, że ktoś może ich usłyszeć. Cassidy zbliżyła się do nich o krok. - Cassidy? - Odezwał się męski znajomy głos. Odwróciła się, pewna, że zobaczy Briga. Ale stał przed nią Chase McKenzie w smokingu. Podchodził do niej uśmiechając się. - Ty jesteś Cassidy Buchanan, prawda? A ja jestem... - Bratem Briga. Zaciął lekko usta. - Chase. - Wiem. - Ugryzła się w język, bo zauważyła, że chłopak nie był szczególnie zachwycony tym, że rozpoznała go tylko dlatego, że był podobny do brata. Rozumiała go, bo ona też nie lubiła, gdy porównywano ją z Angie. - Dobrze się bawisz? - Jego uwaga była skupiona tylko na niej. Oczy Chase’a były tak samo przenikliwie błękitne, jak brata. Był niemal tej samej postury. Ale miał bardziej subtelną urodę niż Brig. Tak twierdzili wszyscy, nawet jej matka. - Jak inni. Uśmiechnął się półgębkiem. - Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. - Cóż... W końcu to wydarzenie sezonu. - Nie miała ochoty na pogawędkę. Czekała. Na Briga. - Nadal nie wiem: tak czy nie. - Pochylił się i wyszeptał: - Może nie wiesz, że za kilka lat będę najlepszym prawnikiem w historii tego stanu i nie pozwolę się nikomu zbyć. Nawet ładnej dziewczynie. - Ale ja nie składam zeznań, prawda? - A ja jeszcze nie jestem prawnikiem. - W jego oczach pojawiły się iskry. - Może zatańczymy? Zatkało ją. Tańczyć? Z Chase’em McKenziem? Na oczach całego świata? Spociła się i nie mogła myśleć. - Nie wiem...To znaczy, nie wiem czy mogę... - Chodź, będzie fajnie - nalegał. - Ale chyba z kimś przyszedłeś? - Ugryzła się w język, bo dotarło do niej, że właśnie mu wytknęła, że on sam nie dostał zaproszenia wypisanego złotymi literami. W jego oczach błysnęła złość. Nagle zrobił się całkiem podobny do Briga. Cassidy zaschło w gardle. Nie mogła sobie wyobrazić, że brat Briga miałby ją trzymać w ramionach. Chase był od niej o wiele starszy. Miał pewnie ze dwadzieścia pięć lat. Podrapał się w brodę z namysłem i przyglądał się jej, jakby była zagadką, którą usiłuje rozgryźć. - Moja para nie tańczy. - Dlaczego? - Jestem tu z córką pastora Spearsa. Jego zdaniem taniec jest rodzajem seksualnego rytuału czy coś w tym stylu. Podobno fokstrot jest grzechem mniejszego kalibru. Ale tańczących disco pozamykałby w więzieniu i wyrzucił klucz. - Chase wyszczerzył się do niej groźnie. Zaśmiała się. - To po co tu przyszedł? - Cassidy przemierzyła wzrokiem morze głów i zobaczyła pastora. Był w koloratce. Siedział przy stole z talerzem pieczonych żeberek i kolb kukurydzy. Po bakach spływały mu krople potu. Jadł łakomie, jakby przez ostatnie dni pościł. Obok niego siedziała żona, Earlene, i obserwowała ludzi. Wydęła usta z niesmakiem. W ogóle nie była umalowana. Włosy związane miała przy karku w kitkę. Swoją brązową garsonką i bluzką ze sztywnym białym kołnierzykiem chciała najwyraźniej skrytykować okazałe i błyszczące kreacje innych kobiet. Chase spojrzał tam, gdzie ona. - Wiesz, długo się nad tym zastanawiałem i doszedłem do wniosku, że wielebny pastor przychodzi tylko po to, żeby sobie popatrzeć na swoich wiernych. Obserwuje, ile piją, kto tańczy nie tylko z małżonkiem, kto z czego się śmieje i kto znika na szybki numerek. Założę się, że po przyjściu do domu robi notatki. Jutro wstanie rano, zje święty tost, czystą kawę i błogosławioną owsiankę i pójdzie do kościoła. Po drodze wepnie sobie w klapę kwiat róży, stanie za kazalnicą i palnie kazanie o ogniu piekielnym, potępieniu i karze za grzechy. 57 - To bez sensu. Po co miałby to robić? - Będzie miał pełne skarbony. Wszystkich będzie gryzło sumienie. I pewnie dzięki temu wpadnie mu trochę grosza do kieszeni. - Mówisz jak Brig. - Tak? - Uniósł mu się kącik ust. - Muszę to sprawdzić. Powiedz mi w końcu, Cassidy Buchanan, po co tu w ogóle przyszłaś? Żeby zobaczyć Briga! Żeby z nim porozmawiać. - Matka mi kazała. - To brzmi niewiele mądrzej od moich wynurzeń na temat starego Bartolomea Spearsa. Ja tu jestem dlatego, że to jest ważne wydarzenie w Prosperity. Pojawienie się tutaj jest właściwym towarzyskim zagraniem. - A czy to ważne? - Nie zdołała ukryć pogardy w głosie. - Tak. - Nagle poczuł się niezręcznie. - Jeśli czegoś bardzo pragniesz, dobrze jest tego posmakować. Ale ty nie masz takich problemów. Tobie nic nie brakuje... Tylko twojego brata..., pomyślała i zagryzła wargę. Jej perfumy już zdążyły wywietrzeć. Noc była parna. Księżyc zaczęły przesłaniać gęste, groźne chmury. - Może dla ciebie to jest tylko kolejne nudne przyjęcie, ale dla mnie jest to wspaniała okazja, którą mam zamiar wykorzystać. Nie daj się prosić, Cassidy. Zatańcz ze mną. Uśmiechnął się łagodnie i Cassidy dała się zaprowadzić na ceglane schody, które wiodły na miejsce koło basenu, gdzie przygotowano parkiet do tańców. Lampiony, podczepione na otaczających drzewach, odbijały się w wodzie na czerwono, żółto i zielono. Paliły się też pochodnie, które miały odciągnąć owady. Na parkiecie, na podwyższeniu, ustawiono błyszczący fortepian. Muzyka niosła się po wzgórzach. Pianista we fraku i muszce grał piosenki na życzenie. Kilka par tańczyło. Pozostali, w małych grupkach, popijali drinki, rozmawiali i śmiali się. - Nie umiem tańczyć - wyszeptała Cassidy, gdy dołączali do paru śmiałków, którzy z lekkością poruszali się na parkiecie. - Ale ja umiem. - Objął ją i przycisnął do siebie. Nie opierała się. Był bardzo podobny do Briga, ale jednak inny. Pachniał wodą kolońską i mydłem. Włosy miał schludnie uczesane. Ciepłym oddechem łaskotał ją w głowę. Zaczęli tańczyć. Ale to był brat Briga, a nie chłopak, którego kochała. Gdzieś za górami uderzył piorun. Cassidy czuła się jak niezdara, ale Chase nie miał zamiaru pozwolić, żeby zakłopotanie wzięło górę i żeby chciała zejść z parkietu. - Nieźle ci idzie - zapewnił, gdy po raz szósty przepraszała, że omal nie nadepnęła na swoje własne stopy. - Na pewno. Gdzie jest mój Anioł Stróż, kiedy go potrzebuję? Chase zaśmiał się szczerze na całe gardło. Cassidy się trochę rozluźniła. Nie był Brigiem, ale czuła się przy nim bezpieczna. Trzymał ją mocno, jakby miał świadomość, że dziewczyna ma ochotę zwiać, gdzie pieprz rośnie. Wiedziała, że może mu zaufać. Cały czas czekała jednak na Briga. Nie dawały jej spokoju pełne nienawiści słowa Jeda: McKenzie dostanie za swoje. O Boże, musi go jakoś ostrzec. Zastanawiała się, czy powiedzieć o tym Chase’owi, ale ugryzła się w język. Napotkała wzrokiem spojrzenie Mary Beth Spears. Zesztywniała, bo córka pastora gapiła się na nią z nieskrywaną pogardą. Cudownie. Jeszcze jeden wróg, pomyślała Cassidy. Ten wieczór niewątpliwie upływał pod znakiem nienawiści. - Przyszła chyba reszta rodziny - wyszeptał Chase. Serce Cassidy zabiło gwałtowniej na myśl, że zobaczy Briga. Spojrzała niecierpliwie przez ramię Chase’a i zobaczyła Felicity, uwieszoną zaborczo ramienia Derricka. Miała na sobie jedwabną zieloną sukienkę, a na szyi kolię z diamentów. - Felicity! - krzyknęła Geraldine. - I Derrick. - Rychło w czas się zjawiacie - zagrzmiał Sędzia. Felicity, nie puszczając ramienia Derricka, przywitała się z matką i z ojcem. Miała rozpalone policzki, błyszczące oczy i była tak samo przejęta jak ojciec Cassidy, gdy ubił dobry interes, kupując nowego drogiego konia. Derrick był podpity, ale starał się sprawiać wrażenie trzeźwego. Przebiegł wzrokiem tłum gości i dojrzał Cassidy. Strząsnął z siebie ramię Felicity i ruszył w stronę parkietu. - Gdzie ona jest? - Kto? - Angie. Gdzie ona jest? - Tutaj jej jeszcze nie ma. - Chyba jest z moim bratem - Chase mocno obejmował Cassidy. Oczy Derricka pociemniały. - Z tym gnojkiem! Ukręcę mu łeb i... Chase zareagował natychmiast. Chwycił Derricka za klapy. - Zostaw Briga w spokoju - ostrzegł go cicho. Puścił go i znowu wziął Cassidy w objęcia. - Ma prawo tu przyjść. Został zaproszony. Przez twoją siostrę. Więc możesz przestać się o niego martwić i dać nam spokój. Dziewczyna 58 na ciebie czeka. Na twoim miejscu nie robiłbym jej dzisiaj przykrości. Derrick rozejrzał się. Zdarzenie zauważyło jedynie kilka par tańczących w pobliżu. - Jesteś śmieciem, McKenzie. Białym śmieciem z domieszką indiańskiej krwi. Chase uśmiechnął się złowieszczo. - Nie prowokuj mnie, Buchanan. - Chase, mimo że uchodził za spokojniejszego od brata, nie miał zamiaru znosić obelg. - Chcę się tylko dowiedzieć, gdzie jest moja siostra. - Daj spokój, Buchanan. Angie jest dużą dziewczynką. Da sobie radę. - Gówno, a nie radę. Podeszła do nich Felicity. Westchnęła. Jej twarz była tak czerwona jak włosy. Derrick nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Przeczesał włosy palcami obu dłoni i ciągnął dalej: - Jest niespełna rozumu i tyle. Jak się tylko pokaże Brig, to przysięgam, że pogonię go stąd kopami. - Może to on cię skopie. - A ty oberwiesz potem. - Znowu zmierzył Chase’a od góry do dołu, prowokując go, żeby zaczął bójkę. Mięśnie Chase’a napięły się. Zacisnął zęby i zamrugał nerwowo, ale się powstrzymał. Felicity próbowała odciągnąć Derricka z parkietu. Odepchnął ją. - Ma problem - zauważył Chase, gdy Derrick zażądał kolejnego drinka. - Nie tylko jeden - rzuciła Cassidy. Chase utkwił wzrok w jej bracie. - Szuka zaczepki. - Jak zawsze - wyjaśniła z zakłopotaniem Cassidy. - Dlaczego tak nie cierpi Briga? - Nie mam pojęcia. On jest zawsze zły. - Nie umiała wytłumaczyć zachowania brata i nie wiedziała, dlaczego tak się zmienił. - Miły z niego chłopak - zadrwił Chase. - Kiedyś był miły. Ale to było dawno temu, kiedy byli mali. Groźne chmury przysłoniły księżyc i gwiazdy. Podmuch wiatru ochłodził parne powietrze. Wśród dźwięków muzyki dał się słyszeć warkot motoru, który nagle ucichł. Cassidy zesztywniała. Wiedziała, że to Brig przyjechał. Po kilku minutach zobaczyła, jak przechodzi przez oszklone drzwi z Angie u boku. Jej siostra miała rozwiane włosy, rozpalone policzki i błyszczące oczy. Ubrana była w różową suknię bez ramiączek, która podkreślała talię i przechodziła w spódniczkę, która wiła się wokół kolan. Szyję i nadgarstek dziewczyny zdobiły brylanty i perły. Wszystkie oczy patrzyły na ukochaną córkę Reksa Buchanana i zbuntowanego chłopaka w czarnych dżinsach, marynarce i rozpiętej pod szyją białej koszuli. Pod Cassidy ugięły się kolana. Z twarzy Chase’a zniknął uśmiech. - Można było się tego spodziewać - wymamrotał pod nosem. - Nawet nie kupił sobie garnituru. I nie zawracał sobie głowy krawatem. Brig przemierzył wzrokiem tłum i znalazł Cassidy, której zaparło dech. Miała wrażenie, że ktoś ściska jej płuca imadłem i że ten uścisk z każdą sekundą zacieśnia się. Przez długą, pełną napięcia chwilę patrzyli sobie w oczy. Wydawało się, że świat wokół nich przestał istnieć. W skroniach Briga pulsowała krew. Cassidy skoczyło ciśnienie. Prawie zapomniała, że tańczy. Angie szepnęła coś Brigowi do ucha. Na jego twarzy pojawił się leniwy, perfidny uśmiech. Splótł palce z jej dłońmi i pociągnął ją na parkiet. Za nimi niósł się śmiech Angie. Cassidy w jednej chwili poczuła się jak głupia gówniara, naiwna dziewczynka. - Muszę porozmawiać z twoim bratem. - Czemu? Spojrzała na Chase’a. Przyglądał się jej w skupieniu. Zmarszczył brwi, a z jego oczu biła wściekłość. Zastanawiała się, czy zrozumiałby jej fascynację Brigiem. - Bo usłyszałam, że dwóch chłopaków chce go pobić. Chase roześmiał się ponuro. - To zakrawa na kpinę. - Oni mówili poważnie. - Tylko dwóch? - Chase znowu spojrzał na Angie i Briga, którzy wirowali przy pianinie. - Da sobie z nimi radę. Dlaczego on nie rozumie? - Ale oni nie grają fair. - Brig też nie. Nie martw się. Spojrzał na nią i zamiast wściekłości zobaczyła w jego oczach głęboką troskę. Na czole Chase’a pojawiły się zmarszczki. - Tylko nie mów mi, że masz na niego chrapkę. Chrapkę. Miała jedynie dziewczęce marzenia. 59 - Ja... Ja tylko nie chcę, żeby coś mu się stało. - Sam potrafi się o siebie troszczyć. - Bobby Alonzo i Jed Baker... - Robią tylko dużo szumu i tyle. - Westchnął jej we włosy i objął ją mocno, jakby chciał ochronić przed całym światem. - Nie przejmuj się nimi. - Potem, jakby czytając w jej myślach, dodał: - I nie patrz na Briga. To szkodzi. Uniosła głowę i chciała zaprotestować, ale surowy wzrok Chase’a ją powstrzymał i nie odezwała się. Chłopak zawahał się, jakby ważył słowa, a potem zaklął pod nosem. - Jesteś dla niego za młoda, Cassidy. Dla mnie też jesteś za młoda. Różnica polega na tym, że on złamie ci serce, a ja nie. Szanuję cię, twój wiek i to, kim jesteś. Mam honor. Brig nawet nie wie, co to słowo znaczy. A może dla niego znaczy zupełnie co innego. - Spojrzał na nią z powagą i pocałował ją delikatnie w skroń. Piosenka się skończyła. - Chyba powinienem zająć się moją towarzyszką. Zostawił ją. Cassidy poczuła zarazem ulgę i rozczarowanie. Intuicja jej mówiła, że Chase Buchanan jest jak skała, a Brig jak wydmy - ciągle w ruchu, nieobliczalny, niebezpieczny. Ale przecież nie była w stanie zmienić swoich uczuć. Może jednak będzie musiała, jeśli Angie i Brig się pobiorą. Chase poszedł do barku i próbował stłumić w sobie zazdrość, która nim zawładnęła. Nie tylko Angie Buchanan interesowała się jego krnąbrnym bratem. Młodszej siostrze najwyraźniej też wpadł w oko. - Poproszę podwójnego burbona z wodą i shirley temple. - Czekał na drinki, obserwując Angie i Briga. Chyba go prosiła, żeby zatańczył z nią jeszcze raz, ale on poszedł na patio, oparł się o balustradę, wytrząsnął papierosa z paczki i zapalił. Był zły, a to oznaczało kłopoty. Chase nie mógł uwierzyć własnym oczom, Angie łasiła się do jego brata, obejmowała go w pasie, ocierała się piersiami o jego marynarkę. Wtedy go olśniło. Angie i Brig byli kochankami. Poczuł zazdrość i wściekłość. A potem strach - zniewalający, wszechogarniający strach. Jeżeli Brig sypia z Angie Buchanan, jego dni są policzone. Jej stary go zabije. Ale Chase rozumiał brata. Cholera, myśl o seksie z Angie była podniecająca. Wiedział, że nie można jej się oprzeć. I że gra jest warta świeczki. Chase odwrócił od nich wzrok i zignorował palenie w trzewiach. Podniecało go samo patrzenie na Angie, na jej piersi ściśnięte stanikiem bez ramiączek, wylewające się nad głęboki dekolt różowej sukienki. Boże, co on by dał, żeby spróbować tego z Angie Buchanan... Był tak samo napalony jak jego beztroski brat. Z tą tylko różnicą, że Chase był odpowiedzialny i poświęciłby życie, żeby móc kochać się z Angie. - Pańskie drinki. - Głos barmana wyrwał go z marzeń. Jednym haustem wypił burbona z wodą. Zamówił następnego, żeby ugasić pragnienie, które nagle poczuł. Zaniósł drinki do stolika, gdzie siedziała Mary Beth z rodzicami. - Dziękuję. - Brązowe oczy Mary Beth przepełniała wdzięczność, którą raczył odwzajemnić. Wyczuł coś jeszcze, co jednak szybko udało jej się ukryć. Poczuł się jak cham, przez to, że zostawił ją samą. - Taniec... - oznajmiła matka Mary Beth, zaciskając wargi tak mocno, jakby musiała utrzymać w nich pasek torebki - ...to jest wymysł diabła. Chase uśmiechnął się. Na pani miejscu nie mówiłbym tego tak głośno. Chyba wielu z obecnych tu lubi tańczyć. Może im się nie spodobać zarzut, że tańczą na chwałę diabła. - To straszne, ale muszę ci przyznać rację - przytaknął Chase’owi pastor. Poklepał swoją żonę po kościstym ramieniu, jakby była psem, który potrzebuje uznania. - To nie czas ani miejsce. Skorzystaliśmy z gościnności sędziego Caldwella i nie będziemy krytykować pewnych jej aspektów. Zbuntowana Earlene Spears spojrzała na swoje złożone ręce. Szeptała do siebie, jakby się modliła. Chase przypomniał sobie lekcję wychowania fizycznego, kiedy burknął, że trener jest idiotą. Nauczyciel to •usłyszał i kazał mu zrobić pięćdziesiąt pompek przed całą klasą. Za każdą nieudaną pompkę musiał zrobić pięćdziesiąt następnych. Skończyło się na trzystu. Wydawało mu się, że umrze. Tak został ukarany za wyszeptane słowa. Zastanawiał się, czy modlitwa Earlene, którą mruczała pod nosem, była pokutą, jaką musiała znieść za swoje głośno wypowiedziane zdanie. Nagle zrobiło mu się żal kobiety. - Napije się pani? - Szybko podniosła wzrok, przełknęła głośno ślinę i spojrzała na męża, jakby pytała o pozwolenie. Z twarzy Bartolomea zniknął uśmiech. Chase nie zwrócił na to uwagi. - Może kieliszek wina albo piwa imbirowego? - Bardzo chętnie. Wodę sodową - odpowiedziała nerwowo. - Już się robi. - Uśmiechnął się do niej szeroko i złapał Mary Beth za ramię. - Chodź, pomożesz mi. Twarz Mary Beth nabrała pąsowego koloru. Rumieniec dodał wyrazu jej twarzy. Była przeciętnej urody dziewczyną. Miała mały nos i małe oczy, którymi cały czas mrugała, pewnie z powodu szkieł kontaktowych, które nosiła zamiast grubych okularów. Miała wystające kości policzkowe. Chase sądził, że gdyby się lekko umalowała, byłaby całkiem ładna. Miała dwadzieścia dwa lata i niedawno skończyła szkołę biblijną, ale ciągle zachowywała 60 się tak, jakby była nieśmiałą, zahukaną siedemnastolatka. Był zaskoczony, gdy wpadł na nią w aptece, gdzie kupował parę opakowań aspiryny i tubkę maści dla matki. Z grzeczności powiedział jej: cześć, a ona podchwyciła rozmowę, a potem patrząc na niego nieruchomo, zaprosiła go oschle i bardzo nieśmiało na przyjęcie do Caldwellów. Zgodził się tylko dlatego, że chciał poznać elitę Prosperity, Portland i Oregonu. Teraz czuł się jak ostatni cham. Zostawił ją już dwa razy. Raz, żeby porozmawiać z Jakiem Berticellim, właścicielem największej kancelarii prawniczej, a drugi raz, żeby zatańczyć z Cassidy. Przypomniał sobie, że najwyższa pora zająć się nią. Uśmiechać się i okazać jej trochę zainteresowania... Choć przez chwilę. Jego wzrok znowu pobiegł w stronę Angie. Boże, jaka ona była piękna... Jak księżniczka. W barze zamówił piwo imbirowe, a dla siebie kolejnego burbona z wodą, starając się nie widzieć, że Cassidy stoi sama. Nie pasowała do tego miejsca, a przecież powinna się wyśmienicie bawić. Była na swój sposób interesująca. Dość ładna, ale w porównaniu z przyrodnią siostrą przeciętna. Sprawiała wrażenie osoby błyskotliwej i o wiele mądrzejszej od Angie, chociaż była jeszcze kościstym dzieciakiem i kuśtykała w pierwszych pantoflach na wysokich obcasach. Z wiekiem pewnie wyładnieje i będzie pociągająca. Problem w tym, że ona najwyraźniej była zafascynowana Brigiem. Jak Angie. Chase zacisnął zęby, bo bardzo go to zabolało. - ...gdzieś tutaj, w okolicy Portland? - spytała Mary Beth, mrugając. Dotarło do niego, że znowu ją zlekceważył. Spojrzała tam, gdzie on i zamarła, gdy rozpoznała Cassidy. - Słucham? - Pytałam, czy chcesz podjąć praktykę prawniczą gdzieś w okolicy. - To zależy. - Wyciągnął rękę i odebrał dwa drinki. - Od czego? - Chyba od propozycji. - Myślałam, że będziesz chciał tu zostać z powodu mamy. Coś w jej głosie przykuło jego uwagę. Ten sam świętoszkowaty ton, który słyszał od kobiet z kościoła, które próbowały pomóc, gdy jego brat Buddy niemal się utopił. Nagle czas przestał istnieć i Chase cofnął się myślami o kilkanaście lat. Przypomniało mu się, jak jechał na rowerze i zobaczył zdechłego kota przywiązanego do ich skrzynki na listy. Zwierzę miało wytrzeszczone oczy, a do smrodu zlatywały się muchy. Zebrało mu się na wymioty. Chyba z tysiąc razy zastanawiał się, czy sprawcą tego morderstwa nie był pobożny pastor albo któryś z jego naśladowców. - Mama potrafi się sama o siebie zatroszczyć. - Ściskało go w gardle. Nie miał zamiaru się bronić. Nie tutaj, nie teraz. - To dobrze. - Mary Beth uśmiechnęła się szczerze, ale Chase w dalszym ciągu czuł fałsz. - Mój ojciec się troszczy o wszystkich, niezależnie od tego czy są chrześcijanami, czy nie. - A mama nie jest? - Nie wiem. - Pociągnęła łyk drinka. - A jest? Pomyślał chwilę o swojej zwariowanej matce i o tym, że sam chciał ją wysłać do psychiatry. - Mama jest po prostu niekonwencjonalna. - Usłyszał, że jego głos jest ostry. Poczuł pot w dole kręgosłupa. Chociaż dorastał we wstydzie i poniżeniu z powodu ekscentrycznej matki, nie pozwoli jej nikomu krytykować. - Ale jest najuczciwszą i najporządniejszą istotą, jaką znam. Mary Beth uniosła brwi ze zdziwienia. - To dlaczego twój ojciec... - Urwała, zarumieniła się i pokiwała głową. - Nieważne, - Nie. O co chciałaś zapytać? - Nie dawał za wygraną, nie zauważając, że zmieniła się muzyka i że płyną dźwięki piosenki Eltona Johna. - O nic. - Dalej, powiedz. - Naprawdę, Chase, to tylko głupia myśl. Szczęka zadrżała mu w nerwowym tiku. - Co chciałaś wiedzieć o moim ojcu? Nerwowo oblizała wargi, spuściła wzrok, a potem podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Z jej oczu można było wyczytać ciekawość i coś jeszcze, coś mrocznego i poważnego. - Dlaczego twój ojciec odszedł? To pytanie dręczyło Chase’a przez całe życie. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Nosił w sobie poczucie winy. Przez niego? Dlatego, że nie udało mu się uratować brata? - Nie wiem - przyznał. Poczuł się tak samo bezsilny jak wtedy, gdy miał pięć lat. - Ale to chyba miało jakiś związek z Buddym, moim młodszym bratem... - Tak, wiem... - Buddy się prawie utopił. I wtedy tata zniknął. Któregoś dnia po prostu wyszedł do pracy i nigdy nie wrócił. - Nie miałeś od niego żadnych wiadomości? Przecież jest twoim ojcem. Chase poczuł znajomy ból. Poradził sobie z nim tak jak umiał. Wychylił drinka i nie odpowiedział. Nie chciał myśleć o tym, dlaczego Frank McKenzie porzucił rodzinę. Często się nad tym zastanawiał, tak samo jak 61