Nikołajewicza i jego uroczy uśmiech przepełniała taka życzliwość, a dusza Berdyczowskiego

granatową marynarkę i ruszył za Rainie. O tej porze w barze było dosyć luźno. Większość ludzi pracy udała się do domów. Farmerzy szykowali się już spać. Nie ma to jak miasteczka, gdzie nocne życie zależy od krowich obyczajów. Rainie zauważyła prezesa Credit Union, Donalda Leydena, który po rozwodzie zaczął się tu stołować. A po chwili Rainie dostrzegła Abe’a Sandersa. Siedząc samotnie przy stoliku w kącie sali, w jednej ręce trzymał telefon komórkowy, a drugą walczył z piersią kurczaka. Między rzucanymi do telefonu słowami chrupał surową marchewkę prosto z plastikowej torebki. Rainie wypatrzyła też pojemniczek z sałatą. Detektyw stanowy podróżował z własnymi warzywami! Teraz miała już pewność – Abe Sanders był cholernym diabłem. – Tak, słyszę pieska – mówił z pewnym zniecierpliwieniem do telefonu. – Nie, Saro, nie musisz podsuwać mu słuchawki. Nie, nie. Hej... – Jego głos nagle przeszedł na wyższe rejestry. – Cześć Murphy. Tak, dobry piesek. Bardzo dobry. A teraz daj mi mamusię. Daj mamusię... Saro, no nareszcie. Tak, tak, przywitałem się, ale to przecież tylko pies, na litość boską. Nie rozumie cudów techniki takich jak AT&T. Tak, oczywiście. Popiskuje teraz? Dlaczego? Co się stało? Co takiego? Naprawdę? – Sanders wydawał się zaskoczony, a potem w jakiś nieśmiały sposób zadowolony. – Murphy co rano chodzi po domu i mnie szuka? Tęskni za mną. Coś takiego. To naprawdę bystre stworzenie. W końcu zauważał, że Rainie i Quincy przypatrują mu się. Zaczerwienił się, jakby schwytano go na gorącym uczynku, pospiesznie się pożegnał i schował telefon. http://www.meble-designo.com.pl/media/ – Moje odkrycie. Jądro zaczyna się dzielić. Samo. Potrzebny szczególny mechanizm. I nazwę wymyśliłem: „dzielnik jądrowy”. Niewiarygodnie trudne warunki. Na razie niemożliwe. W przyrodzie teoretycznie możliwe. Ale rzadki zbieg. A tu jak raz! Nadzwyczaj rzadkie! – Uczony przyskoczył do stołu, zaszeleścił kartkami grubego zeszytu. – O, o! Ja jemu, a on kłuć! O! Meteoryt, nadzwyczaj wysoka temperatura – raz! Złoże smółki – dwa! Podziemne źródła – trzy! I koniec! Dzielnik! Naturalny! Uruchomił się! Energia jądra – łańcuszkiem! Ruszyła – nie zatrzymać! Osiemset lat! Ja do Marysi i Tolka list! Nie, nie wierzą! Myślą, ja rozum! Bo z domu wariatów! – Ale czekaj pan! – zawołał błagalnie Mitrofaniusz, któremu z napięcia wystąpiły na czole krople potu. – Wskutek upadku meteorytu na złoże uranu uruchomił się jakiś naturalny mechanizm, który zaczął wydzielać energię. Ja się zupełnie na tym nie znam, ale przyjmijmy, że wszystko jest tak, jak pan mówi. Ale co tu jest niebezpiecznego? – Nie wiem. Nie lekarz. I w zeszycie nie pisałem, bo nie wiem. Ale pewien. Zupełnie

Koniec końców Berdyczowski poszedł do kajuty, położył się na koi, nakrył głowę poduszką. Trochę powzdychał. Zasnął. We śnie widział paskudztwa. Oto on, jeszcze nie żaden radca kolegialny, tylko mały chłopczyk Mordka, biegnie po Skorniażnej Słobodzie, a za nim goni tłum milczących brodatych mnichów, wymachujących kadzielnicami, i są coraz bliżej, bliżej, słychać tupot buciorów, ochryple oddechy; już go dogonili, zwalili się na niego, on krzyczy: „Prawosławny jestem, sam władyka mnie chrzcił!” Sprawdź chcesz. 12/86 1 jula 1845, piąta Świt zastaje go rzygającego tuż za rogiem kurewskiej noclegowni. Zataczając się, rusza w dół pustą o tej porze Champs – Élysées. Nawet błociarze i śmieciarze nie zaczęli jeszcze swojej misji. Jest duszno, jakby to nie był poranek, tylko środek upalnego dnia. Cały Paryż wierci się pewnie w łóżkach, duszony koszmarami rodzącymi się zarówno w przepełnionych, jak i pustych brzuchach. Zbiera się na poranną burzę – fenomen tak