potarła dłonią czoło, myśląc nad jakimś rozwiązaniem. - Rozmawiała

-14- Susanna była tak zmęczona, że gdy wjechała do garażu, nie chciało jej się wychodzić z samochodu. Otworzyła drzwi auta i siedziała w ciszy, z zamkniętymi oczami, próbując zebrać siły. To była bardzo długa noc, a teraz Susanna miała przed sobą dwie godziny snu, pobudkę i wyjazd do szpitala. Potem czekała ją jeszcze praca we własnym gabinecie, umówione pacjentki. Potem wieczorny obchód w szpitalu, powrót do domu i - być może - dopiero wtedy porządnie się wyśpi. Kawa mogła utrzymać ją na nogach, ale nie usuwała uczucia dojmującego zmęczenia. Zastanawiała się, jak udał się wspólny wieczór True i Milli. Znała przyjaciółkę wystarczająco dobrze, by domyślić się, że ta przejrzała ich podstęp i wcale jej się to nie spodobało. True myślał, że zdoła zakręcić się wokół Milli, ale nie znał jej tak jak Susanna. Milla należała do kobiet, które zdecydowanie wolą spódnice od spodni, lubią gotować, urządzać wnętrza i pracować z dziećmi. Kiedyś chciała nawet zostać nauczycielką, ale Susannie wydawało się, że to tylko pochodna jej wielkiego sentymentu do dzieci. Paznokcie Milli były zawsze zadbane, jakby dopiero co robiła sobie manikiur. Susanna znała ją jedenaście lat i nie przypominała http://www.cleverkidsnursery.pl nie uderzyła w nic na tyle mocno, by się naprawdę poharatać. Dziękowała Bogu za sporą głębokość potoku, to ona prawdopodobnie ocaliła im życie. Jeżeli woda byłaby płytsza, pewnie oboje rozbiliby się o kamienie. Straciła oba adidasy i jedną skarpetkę. Czemu druga się utrzymała? Oto jest pytanie. Zegarek był zniszczony, jej twarz pokiereszowana, no i jeszcze zgubiła sweter, który był tylko narzucony na ramiona, niezapięty Diaz patrzył na jej stopy. - Nie możesz tak iść - orzekł i zaczął rozpinać koszulę. Zdjął ją z pleców, wyjął z kieszeni nóż i odciął oba rękawy. Przyklęknął przed Millą na jedno kolano, rozłożył sobie rękaw na udzie i rozprostował starannie.

5 Serce jej załomotało. - Nie... nie mogę. - Dlaczego? Objęła się ramionami. Mimo upału trzęsła się z zimna, jakby był listopad. - Nie należał do mojego męża. - Jest pani pewna? Nie odezwała się, bo nie miała pewności. - O ile wiem, nigdy nie miał niczego takiego. Prawdopodobnie należał do... tego drugiego mężczyzny. Tego, który go trzymał. - Czy domyśla się pani, kto to jest? - spytał Wilson. - Sama chciałabym wiedzieć - odpowiedziała skwapliwie. Nie pozwoliła myślom przenieść się w inny czas i miejsce, ku innej miłości i błyszczącemu łańcuszkowi z medalikiem świętego Krzysztofa. - Bóg mi świadkiem, że chciałabym wiedzieć. Przeszli korytarz i wsiedli do windy. Zjechali na oddział intensywnej terapii. T. Johnowi nie udało się przekonać dyżurującej pielęgniarki i lekarza dyżurnego, żeby pozwolili im zobaczyć drugą ofiarę pożaru. Wyszli ze szpitala. W palącym popołudniowym słońcu, Wilson pokazał jej fotografię zwęglonego mężczyzny. Zobaczyła twarz w pęcherzach i spalone włosy. Zamknęła oczy, bo zebrało jej się na wymioty. - Już panu mówiłam. Nie znam go. A nawet gdybym znała, nie sądzę, to znaczy nie przypuszczam... - W porządku. - Głos Wilsona był współczujący, jakby jednak był zdolny do ludzkich uczuć. - Mówiłem, że to niemiły widok. - Ujął ją pod ramię i zaprowadził na parking, do służbowego samochodu. Spojrzał przez ramię w stronę skrzydła szpitala, gdzie mieścił się oddział intensywnej terapii. Pokiwał głową. - Biedny facet. Kto to, do diabła, jest? Część pierwsza 1977 1 Więc tak żyją bogacze. Brig McKenzie rzucił dżinsową kurtkę na siedzenie wysłużonego harleya davidsona. Mrużąc oczy w ostrym słońcu, spojrzał na wypielęgnowany trawnik, który tarasami pokrywał zbocze górskie, aż do olbrzymiego domu na szczycie. Każdy pas przystrzyżonej trawy okolony był kamieniami. Ciężkie od kwiatów krzewy róż zalewały ziemię kolorami i nasycały powietrze zapachem. Zielonego dywanu Buchananów nie szpecił żaden chwast, oset ani koniczyna. Posiadłości Buchanana nie dało się porównać z domem Briga - jednoizbowym barakiem, w którym mieszkał z matką i bratem. Za stopień służyła im ustawiona na cegłach skrzynka po pomarańczach, a żwirowy podjazd porastały wysuszone zielska i trawa. Kołyszący się przy oknie frontowym metalowy szyld, na którym czas odcisnął swoje piętno, zapraszał na wróżenie z dłoni i konsultacje psychologiczne u Sunny. Jego matki. Półkrwi Indianki Cherokee, półkrwi Cyganki. Najlepszej matki, o jakiej dziecko mogłoby marzyć. Przyglądał się domowi Buchananów i nie czuł zazdrości, która trawiła jego starszego brata Chase’a. - Na Boga, Brig, musisz to zobaczyć - mówił mu nieraz Chase. - To rezydencja. Prawdziwa rezydencja, pełna służących i kucharzy. Jest nawet szofer. Wyobrażasz sobie? W Prosperity, w stanie Oregon w Stanach Zjednoczonych, najprawdziwszy szofer. Chłopie, to jest życie. - Oparty o odrapany plastykowy stół kuchenny, wyszeptał: - Wiesz, dałbym się zabić, żeby mieć taką chałupę! Na Brigu to miejsce nie wywarło wielkiego wrażenia. Wiedział, że stary Buchanan też ma zmartwienia, z którymi musi sobie radzić. Brig wpatrywał się w masywną konstrukcję z szarego kamienia i cedrowego drewna, która była domem Reksa Buchanana. Trzy wysokie piętra, spadzisty dach, okna w kształcie łuków, ozdobne okiennice i tyle kominów, że nie można ich było zliczyć. Pomnik wystawiony królowi drewna. Buchanan był właścicielem niemal wszystkiego i wszystkich w mieście i, zdaniem matki Briga, prawie bogiem na ziemi. Ale matka Briga mówiła wiele dziwnych i tajemniczych rzeczy, które go niepokoiły. Nie wierzył w astrologiczne bzdury, choć niejedna przepowiednia Sunny McKenzie sprawdziła się. To było niesamowite i przyprawiało go o gęsią skórkę. Nie chciał myśleć o swojej pięknej matce, którą mąż porzucił wkrótce po jego narodzinach. Wolał skupić się na niezmierzonych hektarach ziemi, która należała do Buchananów. Ogromny obszar był podzielony białymi płotami na mniejsze pola, na których suchą trawę skubały konie, sądząc po wyglądzie, w większości rasowe. Ich brązowa, czarna, srebrna i kasztanowa sierść lśniła w późnopopołudniowym słońcu. Zwierzęta ogonami opędzały się od much. Niepewnie stojące na nogach źrebaki usiłowały naśladować matki i skubały wyblakłą od słońca trawę. 6 Ranczo ciągnęło się kilometrami aż do podnóża gór, gdzie na ścięcie czekały grube pnie jodeł i cedrów, fundament interesu Buchananów. Samo drewno warte było fortunę. Tak, Rex Buchanan był bogatym sukinsynem. - McKenzie? Brig obejrzał się przez ramię i zobaczył wysokiego mężczyznę o wysmaganej wiatrem skórze, ostrym nosie i ciemnoszarych oczach, który wyszedł ze stajni. Ubrany był jak na rodeo. Jeden kciuk zatknął za postrzępioną szlufkę brudnych dżinsów. - Jestem Mac. - Zdjął kapelusz z głowy. Z czoła ciekł mu pot. - Szef mówił, że się zjawisz. - W głosie Maca była nieufność. Podał Brigowi zgrubiałą rękę, pewnie nią potrząsnął i nie puścił. - Jestem majstrem. Będę miał cię na oku. - Zacieśnił uścisk, sprawiając Brigowi ból. - Nie chcę kłopotów, chłopcze. - W końcu puścił jego rękę. - Sam zapracowałeś na swoją reputację w mieście i nie udawaj, że o tym nie wiesz. Szef ma dobre serce i pomaga innym, ale ja nie. Albo zajmiesz się tym, co trzeba, albo wynocha. Jasne? - Jasne. - Brig zjeżył się w środku. Powinno go śmieszyć, że nikt nie spodziewa się po nim niczego dobrego, ale nie było to wcale zabawne. Nie dzisiaj. Nie podobał mu się pomysł pracy dla Buchanana, ale nie miał dużego wyboru, zwłaszcza, że stracił już więcej miejsc pracy, niż na niego przypadało. Miał dziewiętnaście lat i kiepską opinię. Zacisnął zęby, tłumacząc sobie, że ma szczęście, że się w ogóle tutaj znalazł, ale jego buntownicza natura, nad którą nie był w stanie zapanować, mówiła mu, że popełnia największy błąd w życiu. - Dobrze. - Mac poklepał go po ramieniu. - Więc rozumiemy się. A teraz chodź, pokażę ci, od czego zaczniesz. - Ruszył w stronę stajni, a Brig za nim. - Czekam tutaj na ciebie codziennie o wpół do szóstej rano. Czasami będziemy pracować do zmierzchu - do dziewiątej, dziesiątej wieczorem. Wtedy liczą się nadgodziny. Szef płaci uczciwie, ale będziesz musiał pracować, aż cała robota zostanie skończona. Zgoda? - Nie ma sprawy. - Brig nie zdołał ukryć sarkazmu w głosie. Mac przystanął. - Nie będą to sytuacje rzadkie. W lecie pracujemy prawie całą dobę, więc nie zostanie ci wiele czasu na picie czy kobiety. - Otworzył drzwi do stajni. W powietrzu wirował gęsty kurz, który mieszał się z zapachem koni, gnoju i uryny. Przy brudnych szybach bzyczały muchy. Brig miał wrażenie, że temperatura w stajni podniosła się o pięć stopni. - Nie czarujmy się. - Mac ponownie odwrócił się do Briga i dźgnął go długim, kościstym palcem w pierś. - Słyszałem o tobie, McKenzie. Znam twoje przygody. Jak nie kradzieże, to pijatyki, jak nie pijatyki, to kobiety. Mięśnie ramion Briga napięły się. Zacisnął pięści, ale nie odezwał się ani słowem. Wytrzymał przenikliwe spojrzenie Maca. - Kobiety stąd są damami i nie potrzebują, żeby oglądał się za nimi motłoch zza płota. Stary Buchanan jednego nie zdzierży: jeśli jakiś napalony gówniarz będzie chciał się dobrać do jego córek. Nie mówiąc o tym, co zrobiłby wtedy ich starszy brat. Z Derrickiem lepiej nie zadzierać. Jest porywczy i zaborczy. Nie będzie zachwycony, że ktoś próbuje poderwać jego siostry. Panna Angela i panna Cassidy nie wchodzą w rachubę. Jasne? - Jak słońce - odpowiedział Brig drwiąco. Wcale mu nie zależało na nadętych córkach Buchanana. Kiedyś w mieście w Burger Shed, restauracji fast-food, widział jak starsza flirtowała z napalonymi chłopakami, którzy się z niej nabijali i mieli niezły ubaw. Młodsza nie była tak ładna jak jej przyrodnia siostra, ale potrafiła przejrzeć faceta. Krążyły plotki, że jest postrzelona, że bardziej lubi konie niż chłopaków i nie panuje nad niewyparzonym językiem. Poza tym była za młoda. Miała dopiero szesnaście lat. To Briga nie interesowało. Do tej pory nie miał okazji poznać córek Buchanana. Ciemnowłosa uwodzicielka została wysłana do katolickiej szkoły jakiejś tam świętej w Portland. Do domu przyjeżdżała jedynie na weekendy i wtedy paradowała przed chłopakami. A Cassidy była jeszcze naiwnym dzieckiem. Nie były w guście Briga. On lubił kobiety pociągające, porządne i z charakterem, na tyle mądre, żeby nie wiązać z nim żadnych nadziei. Nie obchodziły go kobiety bogate, bo były z nimi same kłopoty. Majętne dziewczyny, które szukały zabawy z niewłaściwymi facetami, zostawiał swojemu bratu. Chase miał pociąg do pieniędzy, drogich samochodów i bogatych kobiet. Briga to nie obchodziło. Mac wyjaśniał, na czym będą polegały obowiązki Briga: - ...jak też przerzucanie siana i pomaganie przy żniwach. Będziemy stawiać płot przy przełęczy Lost Dog, w miejscu gdzie graniczy z posiadłością Caldwella. Potem będziesz mógł pracować przy koniach. Z tego, co słyszałem, umiesz ujeździć nawet najdzikszą bestię. - Tylnymi drzwiami weszli do ciemnego budynku. Na wybiegu obok brykał narowisty dwuletni źrebak. Trzymał głowę wysoko, łapał w nozdrza wiatr, który wiał od doliny i strzygł uszami, bo nadciągała chmara much. Podreptał po suchej ziemi, zarzucił łbem, głośno zarżał i przebiegł z jednego końca wybiegu na drugi, machając ogonem niczym flagą. - Ten tutaj to Remmington... Sir George Remmington Trzeci czy jakiś tam inny. Miał być koniem panny Cassidy, ale jest cholernie narowisty. Zrzucił ją dwa tygodnie temu. Mało nie urwało jej ramienia, ale ona dalej się upiera, żeby go dosiąść. Mac poklepał się po kieszeni na piersi i znalazł zmiętą paczkę Marlboro. - Nie wiem, kto jest bardziej uparty, koń czy dziewczyna. Remmington będzie twoim pierwszym zadaniem. - Wsadził papierosa do ust, spojrzał na Briga i zapalił. Wypuścił dym nosem. - Masz pilnować, żeby panna Cassidy nie wsiadała na niego, dopóki nie będzie ujeżdżony. 7 - Mam ją powstrzymać, jeśli będzie próbowała? Mac wyszczerzył zęby i mocno się zaciągnął. - Jeżeli będzie chciała, to nikt jej nie powstrzyma. Ale miała poważny wpadek. Nie jest głupia. Poczeka. Źrebak, jakby wyczuwając, że jest obiektem zainteresowania, pogalopował na sam koniec wybiegu. Wzbił kopytami tuman kurzu i stanął dęba, wierzgając w powietrzu przednimi nogami. Mac zmrużył oczy. - To wcielony diabeł. - Poradzę sobie. - Dobrze. Mac powiedział to bez większego przekonania. Brig postanowił udowodnić mu, że się myli. Dorastał wśród koni na ranczu wuja Luke’a. Tam nauczył się fachu, ale wuj musiał sprzedać interes. Od tamtej pory Brig imał się różnych zajęć. Zawsze kończyło się tym, że tracił pracę. Nie dlatego, że źle wykonywał robotę, ale dlatego, że nie potrafił panować nad sobą i rozwiązywał problemy za pomocą pięści. Najgorzej było ostatnio u Jeffersona, zaledwie dwa tygodnie temu. Wyleciał z pracy ze złamanym nosem i pokaleczoną ręką. Jakiś facet nazwał go synem taniej indiańskiej dziwki i chciał go uderzyć. Chłopak uniknął ciosu i porządnie draniowi wlał. Złamał mu dwa żebra. Nie wniesiono oskarżenia przeciwko Brigowi, bo bijatykę widziało wielu robotników, którzy mogli zaświadczyć, że był niewinny. - Dobra, to wszystko. - Mac zgasił papierosa czubkiem starego kowbojskiego buta i wyciągnął zza drzwi stajni łopatę. - Dzisiaj możesz zacząć od sprzątnięcia stajni. - Mac łypnął złośliwie na Briga i rzucił mu łopatę. Ten chwycił ją w locie. - Dopóki będziesz robił, co ci każę, wszystko będzie w porządku. Ale jeśli dowiem się, że mnie oszukałeś, jesteś zwolniony. Brig odwrócił się, żeby wejść do stajni, ale drogę zagrodził mu chłopak niemal w tym samym wieku, co on. Był wysoki i umięśniony. Błękitne oczy patrzyły podejrzliwie na Maca. - To jest Willie. Pomoże ci. Brig wiedział, kto to jest Willie Ventura. Półgłówek z miasteczka. Chłopak opóźniony w rozwoju, którego Rex Buchanan wziął do siebie i dał pracę. Willie nie wyróżniał się wyglądem, ale zawsze był rozczochrany, chodził w brudnej koszuli i zwykle miał otwarte usta. Włóczył się po mieście, pił oranżadę w Burger Shed albo grał w bilard u Burleya, w miejscowej knajpie ze striptizem. - Willie, od tej chwili będziesz pracował z Brigiem. Wargi Williego nieznacznie drgnęły. Zmarszczył brwi. Widać było, że jest zmartwiony. - Kłopoty. - Szybko podszedł do Briga, ale unikał jego wzroku. - Nie, on teraz tu pracuje. To polecenie szefa. Willie nie wyglądał na uszczęśliwionego. Przy jego grubych wargach utworzyła się zmarszczka. - Wielkie kłopoty. Mac potarł brodę i ponownie spojrzał na Briga. - No, cóż, nic nie mogę na to poradzić. Cassidy bolało ramię, ale nie miała zamiaru się poddać. Połknęła dwie aspiryny, popiła je wodą i wybiegła z łazienki. Głośno tupiąc, zeszła tylnymi schodami i szybko opuściła dom przez szklane drzwi, żeby matka nie zdążyła jej zatrzymać. Zbiegała ze wzgórza ku stajniom, nie zważając na to, że jest szaro, prawie ciemno. Nie miało dla niej znaczenia, czy jest dzień czy noc. Chciała niesfornego konia nauczyć porządku. Na czole miała kropelki potu, bo w powietrzu, niczym klątwa, nadal wisiał popołudniowy upał. Nawet wiatr nie przynosił ulgi. Temperatura sięgała prawie czterdziestu stopni. Od gorąca zaczęły więdnąć róże, mimo że spryskiwacze nie żałowały wody suchym krzewom. Przy kranach zbierały się spragnione ptaki. Weszła do stajni. Nie zapalała światła, bo było jeszcze w miarę widno. Poza tym nie chciała, żeby matka wiedziała, że jest tutaj. Dena Buchanan wściekłaby się, że Cassidy zlekceważyła jej zakaz. Kolejny raz. Cassidy wiedziała, że Dena wolałaby, żeby jej córka była bardziej podobna do Angie, swojej przyrodniej siostry. Pięknej Angeli, za którą szaleją chłopcy. Która dba o figurę i szczotkuje długie czarne włosy aż będą lśniące. Nosi ciuchy z najlepszych sklepów w Portland, Seattle i San Francisco, gdzie czasami pracuje jako modelka. Angie Buchanan, z cerą bez skazy, wystającymi kośćmi policzkowymi, wydatnymi ustami i oczami błękitnymi jak niebo w lecie, była bez wątpienia najpiękniejszą dziewczyną w całym Prosperity. Mężczyźni za nią szaleli, a ona bezlitośnie ich zwodziła. Uwielbiała gdy ją adorowali, pożądali i odchodzili z kwitkiem. Wyglądało na to, że nawet Derrick jest oczarowany siostrą. To przyprawiało Cassidy o mdłości. Ściągnęła uprząż z haka w kantorku z narzędziami i poszła do boksu Remmingtona. W półmroku dostrzegła iskierki w jego jasnych oczach. Ten koń lubi wyzwania. Ona też. - Dobra, ty żałosny stary głupku - powiedziała najbardziej przymilnym tonem, na jaki ją było stać. - Czas, żebyś się czegoś nauczył. Wślizgnęła się przez bramkę do boksu. Źrebak wierzgnął nogą i prychnął. Jego oczy błyszczały w ciemności. Sprawdź powierzchni i dać obolałym mięśniom chwilę wytchnienia. Czuła zdradzieckie zimno przenikające aż do kości i wiedziała, że za kilka chwil może już nie mieć sił płynąć dalej. - Łap i owiń sobie wokół nadgarstka! - zawołał Diaz; końcówka jego skórzanego pasa chlapnęła tuż przed Millą. - Pociągnę cię na dno! - odkrzyknęła, łapiąc pas. an43 282 - Nie pociągniesz. Nie możemy się rozdzielać, trzymaj mocno! Jeżeli się rozdzielą, to Milla po prostu zginie. O to mu chodziło. Z drugiej strony, jeśli pociągnie go na dno, zginą oboje. - Nie ma czasu! - zawołał. - Musimy się wydostać przed