- Wzruszyłaś mnie prawie do łez, kuzynko.

- Owszem, jeśli dowiem się, jak się nazywasz. - Klara Stuart - rzekła i uśmiechnąwszy się wyciągnęła rękę. Bryce uścisnął ją i od razu poczuł przyspieszone bicie serca. Pomyślał, że nic się nie zmieniło. Wystarczyło jedno dotkniecie, a w jego ciało wstępowało nowe życie i serce zaczynało bić jak oszalałe. Spotkanie z tą kobietą pozostawiło po sobie znacznie więcej niż tylko przelotne wrażenie. Wydało mu się, iż to, co zaszło w Hongkongu, wydarzyło się bardzo niedawno, a nie kilka lat temu. Wyobraźnia Klary pracowała równie intensywnie, odkąd tylko poczuła ciepły dotyk dłoni Bryce'a. Pamiętała przecież jego palce wędrujące po całym ciele. Z trudem powstrzymała się przed głośnym jękiem. A więc pojawił się mężczyzna z marzeń, jej tajny agent. To był szok. Sytuacja mogła okazać się niebezpieczna. Czy zniesie spokojnie jego obecność, skoro kojarzył się jej wyłącznie z gorącą namiętnością kilku wspólnie spędzonych godzin, jakich nie zaznała z nikim więcej? Bryce trzymał jej dłoń, a ona zastanawiała się, czy przyciągnie ją do siebie jak kiedyś i zamknie w uścisku jak pięć lat temu w windzie. On jednak uśmiechnął się domyślnie i puścił jej rękę. - To moja córka, Karolina - powiedział. Klara zwróciła wzrok na dziecko i spostrzegła umazaną na brązowo buzię. - Zwariowałeś? Dajesz małej czekoladę? Naprawdę potrzebujesz pomocy - rzekła i wyciągnęła ramiona do dziewczynki. Karolina przestała płakać i ufnie poszła do niej na ręce. Klara poklepała ją po pleckach, a Bryce ze zdumieniem przyglądał się, jak jego córeczka przytula buzię do piersi nowej opiekunki. - Od razu widać kobiece podejście - mruknął. - Po prostu z nią nie walczę - uśmiechnęła się Klara. - Mimo że cała się lepi i jest ubrudzona. Nie mogę uwierzyć, że dawałeś jej słodycze. Odebrała małej resztkę ciastka i włożyła Bryce'owi do ręki. Karolina nie protestowała. - Którędy do kuchni? - spytała. - Na prawo - odparł, nie ruszając się z miejsca. W końcu chwycił jej torbę i wniósł do środka. Zamknął drzwi, a potem podążył do kuchni, gdzie nowa opiekunka właśnie myła rączki i buzię dziecka. - Trzeba cię wykąpać i przebrać, maleńka. - Klara znacząco spojrzała na resztki jedzenia na stole. - Ile ona tego zjadła? - spytała. - Niedużo. Więcej porozrzucała dokoła. - Karmiłeś ją z butelki czy z kubeczka? http://www.badaniamediow.pl ści, poruszało się coraz to prędzej i prędzej. Zielona Niania zawahała się. Cofnęła się nieco, odsu- wając się niepewnie od wirującej z zawrotną szybkością metalowej maczugi. Gdy chwilę stała w bezruchu, nie- szczęśliwa i nieufna, niezdolna do podjęcia jakiejś decyzji, druga Niania skoczyła w jej kierunku. — Nianiu! Nianiu! — krzyczały dzieci. Dwa metalowe cielska tarzały się rozjuszone po trawie, desperacko walcząc i zmagając się ze sobą. Raz po raz me- talowa maczuga spadała z impetem, uderzając w zielony kadłub. Letnie słonce łagodnie oświetlało całą scenę. Po- wierzchnia jeziora delikatnie marszczyła się pod wpływem wiatru.

- Hope, popilnujesz chwilę Karoliny? Muszę coś sprawdzić - powiedziała i ruszyła do domu, gdy tylko siostra Bryce'a weszła do basenu, by zająć się małą. Wyciągając komputer z torby, pomyślała, że to, co chce zrobić, może spowodować kłopoty, a jednak przez Irlandię, Bangkok i Bombaj połączyła się telefonicznie z domem w Georgii. Serce mocno jej bilo, gdy czekała, zanim ktoś podniósł słuchawkę. - Mieszkanie Caldwellów - usłyszała męski głos. - Cześć... - zaczęła i musiała przełknąć ślinę, bo głos odmówił jej posłuszeństwa. - Kto mówi? - Richard? Sprawdź - Nazwisko? - Victor Santos. - Chwileczkę. - Dziewczyna podeszła do drzwi, zapukała i zniknęła w przylegającym do sekretariatu gabinecie. - Pani St. Germaine prosi - oznajmiła, pojawiając się po kilku sekundach. Santos wszedł do bogato urządzonego wnętrza z ogromnym oknem wychodzącym na St. Charles Avenue. Przy oknie stała kobieta. Odwróciła się dopiero, kiedy zamknęły się drzwi za sekretarką. Od pierwszego wejrzenia wydała się Santosowi antypatyczna: patrzyła na niego z wyraźną odrazą, jakby zobaczyła przed sobą płaza albo gada, który nagle wypełzł spod kamienia. W jej twarzy był jakiś chłód, zaciętość. I wyniosłość. - Hope St. Germaine? - zapytał. - Tak. - Wyciągnęła rękę. - Masz przesyłkę? Podał kopertę, ona zaś odebrała ją i błyskawicznie cofnęła dłoń, jakby bała się zarazić od Santosa jakimś paskudztwem. - Powiedziano mi, że mam coś od pani odebrać - wycedził. Hope bez słowa podeszła do biurka, otworzyła kopertę, zajrzała do środka i z zadowoloną miną schowała ją do szuflady, skąd wyjęła inną kopertę. Spojrzała na posłańca wyczekująco, niczym na psa, który powinien podbiec i chwycić swoją kość. Santos zacisnął zęby. Nie zamierzał się wygłupiać. Założył ręce na piersi i stał bez ruchu. Kobieta poczerwieniała, wyszła zza biurka.